ZAPRASZAMY SERDECZNIE DO POBRANIA SKROMNEJ GAZETKI NASZEGO AUTORSTWA.

DO POBRANIA TUTAJ.

środa, 28 sierpnia 2013

Jeździec (nie do końca) znikąd


 Po obejrzeniu tego trailera zapragnęłam iść do kina. W końcu film twórców Piratów z Karaibów nie może być zły – to klasa sama w sobie. Johnny Depp tylko podkręcał atmosfere i, powiedzmy, był ostatecznym argumentem ZA.
Z kina natomiast wyszłam... Nie, nie zawiedziona, nie rozczarowana... Po prostu zdezorientowana. Właściwie to ciężko Jeźdźcowi znikąd cokolwiek zarzucić, a jednak pozostawia pewien niedosyt. Wydaje mi się, że 149 minut można o wiele lepiej wykorzystać. A może to tylko przyzwyczajenie, że amerykańskie superprodukcje fundują widzom nieprzerwany ciąg akcji, wybuchów i popisów akrobatycznych? Może na ten film warto spojrzeć z nieco innego punktu widzenia?
Przed napisaniem tej recenzji postarałam się pogrzebać we wspomnieniach. Kiedyś Dziki Zachód był mi bardzo bliski – zarówno literacko, jak i pod względem filmowym. I tu odnalazłam to, czego zabrakło mi w czasie kinowego seansu.
Dopiero teraz odkryłam, że zaskakujące sceny z przyszłości (z roku 1933) mają na celu pokazanie mitu Dzikiego Zachodu. Zarówno tego, jak powstawał, ale i jego zmierzchu. Nie jest to jedynie dziwne spoiwo akcji. Chłopiec, słuchając opowieści ożywionego Tonto, powraca do czasów, gdy tworzyły się legendy.
W każdej opowieści potrzebny jest bohater. Tym razem dość niefortunnie trafia na Johna Reida, młodego prokuratora, który zakończywszy studia w mieście, powraca na prowincję, do rodzinnej miejscowości. Jest zupełnie nieprzygotowany na to, co go czeka. Jak się okazuje, idealistyczne regułki z Dwóch traktatów o rządzie nijak mają się do twardych realiów Dzikiego Zachodu. A jednak ciężko mu porzucić własne przekonania. Potrzebuje naprawdę wstrząsających, brutalnych przeżyć, by móc stanąć wreszcie po stronie sprawiedliwości.
Zapewne gdyby był sam, film byłby totalnie pogrzebany. Na szczęście towarzyszy mu komiczny Komancz, Tonto. Wzajemna nieufność i uprzedzenia sprawiają, że ci dwaj muszą przejść długą drogę, by zyskać wzajemny szacunek i móc na sobie polegać. A jednak ich słowne pojedynki znacznie urozmaicają seans i osładzają lekko ten dość brutalny film.
Na plus można zaliczyć także niesamowite wyczucie reżysera, Verbinkiego. Choć stosuje znane motywy i niemalże cytuje całe sceny, nie nudzą one, a wywołują na ustach widza sentymentalny uśmiech. Lubię, gdy film odwołuje się w subtelny sposób do swoich poprzedników, zmuszając do myślenia. Poprzez początkową scenę na stacji czy wzbijające się do lotu ptaki, reżyser skłąda ukłon w stronę klasyki gatunku.
Co dla fanów popisów kaskaderskich? Tym razem tylko sceny z pociągami. Początkowa scena napadu na pociąg jakoś mnie nie przekonała. Jest dość oklepana i wydaje mi się, że w zbyt uderzający sposób nawiązuje do innych produkcji Disneya (osobiście miałam tutaj skojarzenie z Piratami z Karaibów, gdzie Sparrow pojawia się w kadrze na maszcie tonącego okrętu). Natomiast scena końcowa jest bardzo spektakularna i mimo wielu nierealistycznych momentów, zapiera dech w piersiach.
W ramach podsumowania – warto obejrzeć, choć nie każdy będzie usatysfakcjonowany. Zdecydowanie lepiej mieć jakieś doświadczenie z gatunkiem, niż liczyć na dobrą superprodukcję z całą masą efektów specjalnych. Film, mimo wielu komediowych elementów, ma raczej ponurą wymowę.  

2 komentarze:

  1. Brzmi nawet fajnie i zaciekawiło mnie, a interesował mnie nigdy dziki zachód ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tym bardziej się cieszę, że zainteresowało :)

      Usuń